Powracając do tematu,, Wiara”, który opisałam w poście, chcę
wam przekazać jaką siłę ma modlitwa.
Modlitwa, a raczej rozmowa ze swoimi pierwotnymi rodzicami.
Aby zrozumieć mój przekaz, muszę opisać parę faktów, które
wydarzyły się podczas choroby mojego rodzica.
Kilka lat temu, zmarł mój tata.
Pomimo dializ( nerki przestały pracować), czuł się dobrze,
uprawiał własnoręcznie dużą działkę,
chodził z psem na długie spacery.
Był człowiekiem aktywnym fizycznie i pozytywnie nastawionym
do życia.
Prowadzący go lekarz zaszczepił w nim nadzieję na transplantacje
nerki.
Poddawał się wielu badaniom.
Marzenia o przeszczepie wciąż się oddalały, pomimo dobrych wyników badań i ogólnego stanu zdrowia.
Przeszkodą był wiek taty.(Podzielność zdań lekarzy. Jedni
dają nadzieję, a inni ją odbierają. Nie będę tego komentowała.)
Nie mogłam być dawcą, barierą była moja grupa krwi.
W marcu przesłano dokumentację z wynikami badań do transplantologii.
Po paru dniach okazało się, że brakuje badań na
przepustowość żył.
Znowu poddał się
owemu badaniu. Wynik był pozytywny.
Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego wyniki są dobre, a stan
zdrowia zaczyna się w drastyczny sposób pogarszać. Był coraz słabszy, podczas
kaszlu zaczął pluć krwią.
Na dializach nikt z personelu medycznego, nie zwrócił uwagi na stan jego
zdrowia.
Pod koniec czerwca poprosiłam lekarzy, aby tatę zostawili w
szpitalu, ponieważ jest bardzo słaby.
Po trzydziestu ośmiu
koszmarnych dniach przebywania w szpitalu, zmarł.
Pobrano mu materiał do badania w okolicach prawej łopatki.
Po trzech dniach na plecach utworzył się garb, tak miał
spuchnięte miejsce od ingerencji fachowców.
Mało tego, po kilku dniach z miejsca na ciele, w którym pobierano
materiał do badania, zaczęła sączyć się krew, do tego stopnia, że opatrunek i
podkoszulek były zakrwawione.
Dlatego
codziennie dostawał krew.
Bardzo chciał przyjechać do domu.
Na moją prośbę po piętnastu
dniach, wypisano tatę do domu.
Przed wyjazdem ze szpitala, prosiłam o zmianę zakrwawionego
opatrunku.
Cierpliwie czekałam pod drzwiami gabinetu, w którym siedział
umęczony tata i przerażeni z beznadziejności lekarze.
Wchodzili i wychodzili, głośno rozmawiając.
Postanowili nie zmieniać opatrunku, ponieważ stwierdzili, że
krew siknie im na ścianę.
Wtaszczyłam pokrwawionego tatę do samochodu.
Przebywał w domu tylko dwa dni, ponieważ nie potrafiłam zatamować
wyciekającej krwi.
Po ponownym zgłoszeniu się do szpitala, lekarze założyli na
plecach plastikowy pojemnik do którego spływała krew.
Wiedziałam, że popełniono błąd w sztuce, ale co ja miałam
począć.
Zrozumiałam jedno, że jestem bezsilna wobec systemu, który
mnie otacza.
Codziennie przebywałam w szpitalu. Po każdym wejściu do owej
placówki, pierwsze kroki kierowałam do toalety. Tam wymiotowałam i obmywałam
twarz zimną wodą.
Siłą woli zmierzałam na piętro do sali na której leżał tata.
Tak bardzo przeżywałam jego cierpienie.
Patrzyłam
przerażająco smutnym wzrokiem, a na ustach miałam uśmiech, który nie
miał nic wspólnego z radością.
Lekarz powiadomił mnie, że wypisuje rodzica do opieki paliatywnej.
Nie zgodziłam się, zabrałam tatę do domu.
Miałam wypożyczoną niezbędną dla chorego aparaturę i umówioną
pielęgniarkę.
Gdy odbierałam dokumentację szpitalną, do moich uszu dobiegały
słowa lekarzy,, Pani sobie nie poradzi. Ojciec będzie się dusił. Ma raka.”.
Muszę stwierdzić, że w straszeniu człowieka i przewidywaniu objawów, byli super.
Gdy zostawiałam tatę w szpitalu czułam, że będzie źle, że
umrze.
Jednak swoich wewnętrznych przeczuć, nie dopuszczałam do głowy.
Łudziłam się, że wyjdzie z tego, bo sugerowałam się wynikami
badań.
Dzień przed odebraniem taty ze szpitala, nie mogłam usnąć.
Chodziłam całą noc koło domu, prześladowały mnie słowa
lekarzy,, Pani nie da sobie rady. Tata będzie się dusił, będzie bardzo
cierpiał. Niech pani go odda do opieki paliatywnej”.
W oddali słyszałam ciche słowa taty,, Kaziu, chciałbym być
już w domu. Tutaj nawet stołek jest mi
obcy”.
Zaczęłam płakać z bezsilności .
Wiedziałam, że tylko ja mogę zająć się tatą, nikt mnie w tym
nie wyręczy. Tak bardzo bałam się widoku cierpienia, kochanej mi osoby.
Byłam tak wykończona psychicznie i taka słaba fizycznie, że
usiadłam koło drzewa i zaczęłam z bezsilności płakać.
Znowu do głowy
zaczęły dobijać się słowa taty i lekarza,, Kaziu, bardzo chciałbym być w domu…..
Tata będzie się dusił, będzie go bardzo bolało,
pani sobie nie da rady….”
Zaczęłam się modlić i prosić o pomoc.
,, Ojcze i Matko, proszę pomóżcie mi w opiece nad tatą. Ja
jestem słabą istotą, która jest
zagubiona. Nie potrafię pomóc już tacie. Co ja mam zrobić ? Proszę pomóżcie mi.
Tak bardzo bym chciała, żeby tata nie cierpiał, żebym go godnie odprowadziła na tamtą stronę.
Proszę, dodajcie mi sił Ojcze i Matko. Jestem Wam Ojcze i Matko wdzięczna za okazanie mi
pomocy”
Po paru minutach, jakaś niewidzialna siła przekazała do
mojego wnętrza pozytywną energię.
Wstałam pełna sił.(Nie potrafię tego opisać słowami). Głowę
oplotły myśli pełne spokoju i zaufania.
Już śmierć nie wywoływała we mnie niepokoju i strachu,
czułam całą sobą, że jest nieodłączną częścią życia.
Po dializach w
godzinach południowych, karetka przywiozła tatę na noszach. Pielęgniarze
ułożyli go wygodnie w łóżku.
Wcześniej czytałam w internecie artykuł, z którego
dowiedziałam się, że umierający człowiek
łapie za rękę osobę, która znajduje się przy niej.
Wieczorem tata, po raz pierwszy w życiu, powiedział, że jest
szczęśliwy.( Byłam tym stwierdzeniem zaskoczona. Jak w takim stanie można
odczuwać szczęście).
Tata, przebywał tylko kilka dni w domu.
Nie dusił się, nie cierpiał tak, jak straszono mnie w
szpitalu.
Rozmawialiśmy i nuciliśmy wspólnie piosenki.
Nasz spokój przerywał trzy razy w tygodniu przyjazd karetki,
który zabierał tatę na dializy.
Stworzyłam mu komfort ostatnich dni życia, komfort
umierania.
Długi czas żałowałam, że ten ostatni tydzień z życia taty, godziłam
się na dializy( Nie miałam wyboru).
Nadal nie szanuje się śmierci w szpitalu.
Piwknie to Pani opisala.Ja tez wierze w modlitwe.
OdpowiedzUsuń