piątek, 24 października 2014

Zaakceptuj zaburzenia lękowe.









Najważniejszym krokiem w pokonaniu nerwicy i zaburzeń lękowych, jest zaakceptowanie tej choroby  i zapoznanie się z mechanizmem działania niechcianego wroga.
Przypuszczam, że  po przeczytaniu powyższego zdania, ogarnęła cię złość.
Pewnie myślisz ,, Jak można zaakceptować coś, czego się boję i nienawidzę”.
Niestety, tylko takim postępowaniem, nauczysz się żyć ze swoją niechcianą przypadłością.
Podam ci przykład.
Boisz się widoku  szczura i myszy.
Mieszkasz w bloku i codziennie wchodzisz  do klatki schodowej.
Na powitanie twoim oczom, ukazują się uchylone drzwi do piwnicy, w której zamieszkują owe gryzonie.
Kilkakrotnie w ciągu dnia przemierzasz ten odcinek drogi, aby wejść  do swojego lokum  i z niego wyjść.
Jesteś niezadowolona ze swojego miejsca zamieszkania. Opowiadasz bliskim  o tym, z jakimi obawami i strachem pokonujesz parter, aby dotrzeć do mieszkania, które znajduje się na wyższej kondygnacji.
Problem zaczyna wkraczać w  coraz szersze aspekty twojego życia.
Przed wyjściem z mieszkania  ogarnia cię lęk na myśl, że możesz natknąć się na mysz, czy szczura.
Samo przejście, czy przebiegnięcie przez klatkę schodową, wywołuje niemiłe emocje.
Wychodzisz z budynku na trzęsących się nogach.
Pomimo tego, że w zasięgu wzroku nie widzisz bloku, w którym mieszkasz, niemiłe emocje nadal cię nie opuszczają.
Przyszłaś do pracy dzielisz się z koleżankami  swoimi przeżyciami z klatki schodowej.
Emocje zaczęły się wyciszać, bo skupiłaś się na wykonywaniu czynności.
Zegar wybija godzinę, oznajmiając koniec pracy.
Wychodzisz z biura z koleżankami i znowu obawa i strach powraca.
W powrotnej drodze do domu, twoje myśli krążą wokół  tego krótkiego odcinka drogi, na którym możesz spotkać niechciane, obrzydliwe zwierzęta.
Dotarłaś do drzwi budynku, ociągasz się z wejściem.
Chwile czekasz, rozglądasz się,  czy ktoś nie zmierza w twoim kierunku.
Niestety, dzisiaj nikt nie doda ci otuchy w pokonaniu przejścia przez klatkę.
Energicznie otwierasz drzwi i jak błyskawica wpadasz do korytarza.
Jesteś spocona, trzęsiesz się, wzrok zaczyna się rozmazywać, a ty co sił biegniesz po schodach.
Dotarłaś do mieszkania.
Siadasz na krześle, emocje zaczynają opadać, jest ci słabo.
Do głowy zaczynają dobijać się myśli,, Boże,  ja jeszcze muszę wyjść na zakupy. Nie  będę  opuszczała mieszkania, powiem córce, żeby zakupiła potrzebne produkty. Jutro rano znowu muszę  zmierzyć się z horrorem . Ja dłużej chyba tego nie wytrzymam”.
Wchodzisz do łazienki i nagle się cofasz. Cień koło nogi wywołał panikę. Byłaś przekonana, że widziałaś mysz.
Przy obiedzie opowiadasz  domownikom o swoich lękach związanych z gryzoniami.
Wieczorem kładziesz się spać, problem  związany z jutrzejszym dniem powraca.
Gdybyś potrafiła żyć chwilą teraźniejszą, to lęk czy obawa trwałaby, kilkanaście sekund dziennie ( wejścia  do klatki i wyjścia z niej).
Pomyśl, doba ma 24 godziny, więc te króciutkie chwile lęku, zapewne nie wpłynęłyby negatywnie na twoje codzienne życie.
Niestety nie jesteśmy na tyle oświeceni, aby odrzucić w głowie głos i podszepty ego, które żyje przeszłością i  na jej podstawie buduje przyszłość. ( Ego ci podpowiada,, Skoro kiedyś zastałaś tam gryzonia ( czas przeszły), to wchodząc( czas przyszły) do owego pomieszczenia, może w każdej chwili wybiegnąć pod nogi niechciane zwierzątko).
Powyższe rozwiązanie jest proste w założeniu i logiczne.
Zastosowanie  owego rozwiązania w praktyce jest o wiele , wiele trudniejsze.
Spytasz dlaczego?
Odpowiedź jest krótka, bo rozum w dużej mierze  używa nas, a nie my rozumu.
Owszem potrzebny jest rozum do wykonania danego zadania .
Aby się cieszyć chwilą , rozum chętnie odłożyłabym na półkę.
Drugim łatwiejszym rozwiązaniem , jest poznanie mechanizmu działania wroga.
Szukasz w odpowiednich źródłach informacji o zachowaniu się owych zwierząt w obecności człowieka.
Uważnie czytasz i dowiadujesz się, że na szmery, czy odgłosy bojaźliwy gryzoń ucieka.
Nie zaatakuje cię i nie zrobi ci krzywdy.
Teraz wiesz, że wchodząc do klatki schodowej pewnym krokiem, wystraszysz zwierzątko.
Więc zadaj sobie pytanie.
Co mam zrobić, aby rozwiązać  owy problem?
( Zakładam, że klatka schodowa to twoja podświadomość, gryzonie to twoje zaburzenia lękowe).
Podpowiem Ci, powinnaś zaakceptować klatkę schodową i gryzonie, skoro w inny sposób nie możesz rozwiązać tego problemu.

niedziela, 12 października 2014

Bajkalina.






Regularnie odwiedzam sklep i od czasu do czasu, gabinet pana doktora Jana Pokrywki.
Jest to człowiek wielkiego serca, który  zajmuje się akupunkturą i prowadzi  Akademię Długowieczności, dzieląc się wiedzą na temat  zdrowia i przedłużenia ludzkiego życia.
Dzisiaj zajmę się bajkaliną, w którą regularnie zaopatruję się u pana doktora co pół roku.
Na podstawie broszurki, którą  dostałam przy zakupie bajkaliny, opiszę jej dobroczynne działanie na ludzki organizm.

Bajkalina w Tarczycy Bajkalskiej obejmuje następujące działania:
-- przeciwmiażdżycowe i przeciwzakrzepowe (przy skłonności do zakrzepowego zapalenia żył)
--krążeniowe, nasercowe i hypotencyjne ( poprawiające krążenie i obniżające nadciśnienie)
--przeciwalergiczne i przeciwastmatyczne
--przeciw zapalne i przeciwartretyczne
--uspakajające, przeciwlękowe, przeciwpadaczkowe
--przeciwnowotworowe
--przeciwwirusowe, przeciwbakteryjne, przeciwgrzybiczne( w przewlekłych infekcjach i spadku odporności)
--przeciwdziałające zatruciu wątroby
--antyoksydacyjne, przeciwwolnorodnikowe ( obniżające stres oxydacyjny)

 A teraz przeczytajcie uważnie.

Normalnie( bez  bajkaliny) codziennie część naszych komórek obumiera.
Do około czterdziestego roku życia, obumierające komórki  są zastępowane sąsiednimi, które mają zdolność wykonywania podziału mitotycznego.
Po czterdziestym roku życia, obumierające komórki są coraz rzadziej zastępowane sąsiednimi, dzielącymi się komórkami, ponieważ te tracą zdolność podziału mitotycznego (komórka w ciągu naszego życia z powodu długości w niej telomeru, może wykonać około pięćdziesiąt  podziałów).
Po wyczerpaniu go, komórka przechodzi w stan senescencji, czyli w stan w którym nie ma zdolności podziału, może tylko trwać, aż do swojej śmierci( apoptazy).
W komórce jest najważniejsza  długość  telometru.
Bajkalina dosztukowuje telometry, czyli uaktywnia telomerazę, dlatego komórka staje się bardziej aktywna i może być w tym stanie do dziesięciu lat.
Kiedy po tym okresie, komórka wejdzie w stan senescencji, należy ponownie zażyć bajkalinę i znowu  komórka stanie się aktywna, ponieważ dosztukowany telomer przedłuży jej życie.
Gdy komórka nie dostanie bajkaliny, umrze czyli ulegnie apoptazie.
U osób wiekowych stwierdzono, że ich narządy są prawidłowego kształtu, lecz rozmiarowo są mniejsze. Jest to skutek sukcesywnego zmniejszania się ogólnej liczebności komórek tych narządów, co skutkuje bezpośrednio zmniejszeniem ilości  energii i substancji dostarczanej dla ustroju przez ten narząd.
Jeżeli zaczniemy aktywować swoją telomerazę  w wieku czterdzieści—sześćdziesiąt lat, przyjmując bajkalinę, to mamy powody domniemać, że liczba komórek w naszych narządach nie będzie się zmniejszać.
Dzięki temu zachowamy duży potencjał energetyczny na następne lata.
W broszurce wydanej przez doktora jest dokładnie opisany sposób dawkowania bajkaliny dla osób zdrowych i dla osób odczuwających dolegliwości chorobowe.
Ja zażywam 2 kapsułki  bajkaliny dziennie przez okres dwóch miesięcy, następnie robię przerwę sześć miesięcy i ponownie  dwa miesiące przyjmuję i znów sześć miesięcy przerwy, itd.

Źródła.
Plan B Akademii Długowieczności, broszurka wydana przez lekarza  Jana Pokrywkę pt,, Bajkalina +” 2013 Kłodzko/Wieruszów.


sobota, 11 października 2014

Wszystko jest relatywne.




Wyobraźcie  sobie, że cały świat i wszystko co się w nim znajduje, jest jednego koloru np. zielonego.

Wtedy nikt by tego nie zauważył, bo nie byłoby żadnej innej możliwości.

Dopiero gdyby pojawiło się coś lub ktoś w kolorze czerwonym, wszyscy zauważyliby, że jest to inne i to spowodowałoby uświadomienie sobie,  że reszta jest zielone.

Podobnie jest z rybą, która pływa w oceanie.

Dla niej woda jest tak naturalna, że wręcz nie istnieje.

Paradoksalnie wyrzucona na brzeg, zauważy że wcześniej była w wodzie.

Analogicznie mają się sprawy gdy przeniesiemy się do raju.

Tam co stworzył Bóg, było dobre.

Dopiero gdy pojawił się wąż, symbol zła i skusił Ewę, pierwsi ludzie zauważyli różnicę między dobrem, a złem.  Zło wkradło się w miejsce, w którym zabrakło dobra.

Wszystko polega na uświadomieniu sobie różnic.

To tak, jakbyśmy stanęli z boku i obserwowali krajobraz.

Majestatyczne, potężne góry jako tło i wszystko co dzieje się wokół nich jak na filmie puszczonym w przyśpieszonym tempie  : wspinający się na nie śmiałkowie, przepływające, ocierające się o ich szczyty chmury, zmieniająca się zgodnie z porami roku fauna i flora- wszystko to zmienia się jak w kalejdoskopie, tylko góry trwają niewzruszone.

Do czego zmierzam?

Do tego, że nasza prawdziwa istota, nasze wewnętrzne połączone z całym wszechświatem ja, jest jak ten kolor zielony, jak ocean, jak dobro w raju, jak majestatyczne góry, prawdziwe i wieczne.

A wszystko czego w życiu doświadczamy to: wszystkie kolory tęczy, doświadczanie różnych emocji, zdarzeń oraz sytuacji.

Gdy sobie to uświadomimy, zatrzymamy się tu i teraz, przynajmniej na kilka minut dziennie i będziemy tylko obserwować to co nas otacza, odrywając się od przeszłości i przyszłości, doświadczymy prawdziwego spokoju.

Bo wszystko przemija, wszystko kiedyś zaczyna  się i kończy, wszystko zależy od punktu postrzegania i od otoczenia, a uświadomienie sobie tego i wyrażenie zgody na taką kolej rzeczy przynosi  prawdziwy spokój duszy.

wtorek, 7 października 2014

Metoda Ewelin Monahan.







Każdy z nas myśli inaczej.

Jeden wierzy w siebie, drugi potrzebuje akceptacji innych, trzeci poszukuje wciąż nowych metod, które zadomowią się w  podświadomości i uzdrowią jego życie, a inny  z kolei będzie użalał się nad sobą, narzekał i krytykował nieustannie innych.

Łatwiej byłoby uwierzyć w daną metodę, gdyby każdy, kto ją stosuje dzielił się z innymi swoimi doświadczeniami.

Z praktyki wiem, że często dana osoba z zapałem zaczyna stosować metodę, ale brak cierpliwości i wiary w to, że można osiągnąć zamierzony cel, przerywa  jej praktykowanie.

Mało tego, zaczyna dzielić się swoimi doświadczeniami z innymi, krytykuje, wyśmiewa i podważa dobroczynne działanie danej metody, której tak naprawdę nie poznał.

Tym sposobem odstrasza  innych  do jej stosowania.

W naszej podświadomości nadal tkwi mocno zakorzenione przekonanie,, Istnieje tylko to co zobaczysz i dotkniesz. Wszystko musi być udowodnione naukowo”.

Ze swojego doświadczenia wiem, że istnieją zjawiska i rzeczy, które trudno ogarnąć umysłem.

Większość  z nas  idzie utartym, wydeptanym i oznakowanym przez poprzedników szlakiem.

Jedni są zadowoleni ze swojego życia, inni umieją dostosować się do tego co ich spotyka twierdząc , że jest dobrze tak jak jest, inni narzekaj i głośno manifestują swoje niezadowolenie, ale nic nie zmieniają, bo nie jest im jeszcze tak źle.

Inni zawracają z wydeptanego przez ludzkość szlaku i idą w zupełnie innym kierunku.

Utarty szlak ich przytłaczał, nie potrafili się w nim odnaleźć, szukali czegoś więcej.

Może spotkało ich coś takiego, co wychodzi poza ramy konwencjonalnego leczenia?

Może w dalekiej przeszłości zostali odrzuceni przez bliskich i skrzywdzeni, dlatego teraz nie potrafią zaufać innym?

Opiszę wam o metodzie, którą stosowałam bardzo dawno temu.

Po traumatycznym przeżyciu, zapomniałam o niej i dlatego przestałam ją praktykować.

Dopiero niedawno powróciłam do jej stosowania.

W osiemdziesiątych latach, przyjechała do mnie kuzynka z Krakowa.

Przywiozła mi skserowaną na kartkach  papieru kopię metody Ewelin Monahan .

Gdy dawała mi do ręki pomięte kartki, powiedziała,, Kaziu, w szpitalu ludzie przekazują sobie tą leczniczą metodę. Muszę ci powiedzieć, że działa. Pewna kobieta, tak bardzo uwierzyła w tę metodę, bo była to jej ostatnia deska ratunkowa. Wypisano ją ze szpitala, ponieważ nie dawano jej nadziei na wyleczenie. Minęło już chyba ze trzy lata, a ja wciąż widuję tę kobietę ,na niedzielnych spacerach w parku. Spróbuj, może ci pomoże”

Kuzynka podała jeszcze kilka przykładów, w których owa metoda zadziałała dobroczynnie.

Słowa kuzynki  przekonały mnie.

W owym czasie pracowałam w szkole jako nauczycielka. Miałam problem z oddychaniem .

Jakaś niewidzialna obręcz zaciskała się na mojej szyi, odcinając swobodny przepływ powietrza.

Ten uciążliwy objaw, zakłócał mi wykonywanie codziennych obowiązków.

Budziłam się rano pełna obaw i niepokoju, ponieważ zaczynałam się bać, że ten notoryczny brak powietrza w końcu mnie udusi.

(To były pierwsze oznaki nerwicy i zaburzeń lękowych). Z uwagą i zainteresowaniem kilka razy przeczytałam zapisane drobnym drukiem kartki.( Wy możecie przeczytać o tej metodzie w internecie).

Moim pragnieniem było to, abym mogła swobodnie oddychać.

(Wtedy jeszcze nie znałam przyczyny mojej dolegliwości. Nie miałam takiego zasobu wiedzy, na temat zaburzeń lękowych. Teraz wiem, że zatrzymane słowa i emocje, były powodem duszności.)

Zaczęłam praktykować ową metodę, trzy razy dziennie.

Muszę podkreślić, że byłam systematyczna , cierpliwa i mocno wierzyłam w  jej skuteczność.

Po przebudzeniu, w południe i wieczorem przed spaniem, 6 minut poświęcałam na uzdrowienie.

Leżałam wygodnie na łóżku. Przez nos wciągałam powietrze, które przepływało od koniuszków palców nóg, aż do czubka głowy. Następnie wypuszczałam powietrze przez lekko uchylone usta, od czubka głowy, aż po końce palców u nóg.

Tym sposobem maksymalnie wyciszałam swój organizm i relaksowałam się.

Metodę dopasowałam do swoich potrzeb, dlatego nie wykonywałam dokładnie jej tak, jak napisała to autorka.

Najczęściej ćwiczenia oddechowe powtarzałam pięć razy.

Następnie wyobrażałam sobie z zamkniętymi oczami, około minuty układ oddechowy.

Aby odtworzyć w wyobraźni owy układ, korzystałam z obrazków, które przedstawiały anatomię człowieka w encyklopedii  zdrowia.

Później zaczęłam w myśli powtarzać  trzykrotnie uzdrawiającą mantrę,, Mocą nadświadomości, w imię wyższego ja, żądam aby mój układ oddechowy pracował spokojnie i wydajnie. Żądam aby pracował w doskonałej harmonii ze sobą samym i z innymi organami mojego ciała.”

Następnie przeszłam do  pięciokrotnego głębokiego oddychania.

Metodę stosowałam około trzech tygodni.

Pozbyłam się uciążliwej dolegliwości.

Dzięki temu doświadczeniu, uwierzyłam w dobroczynną moc metody.

Zaczęłam ją regularnie praktykować.

Opiszę jeszcze jeden spośród wielu przykładów, które  utwierdziły mnie w przekonaniu, że człowiek może wiele dobrego dokonać dla siebie samego.

W dużym mieście oddalonego, kilkanaście kilometrów od mojej mieściny, ogłoszono konkurs plastyczny.

Bardzo chciałam wziąć w nim udział.

Doskonale zdawałam sobie sprawę z  mojego antytalentu malarskiego.

Zamiast ćwiczyć umiejętności malarskie, miesiąc przed konkursem, zaczęłam praktykować  ową metodę.

Wyobrażałam sobie, że  oceniający moją pracę  plastycy są nim zachwyceni.

Namalowałam obraz,  podpisałam się nieśmiało, małymi literkami i oddałam  swoje dzieło  do wyznaczonej placówki.

Napisane poniżej zdanie, zapewne przywoła w waszej pamięci bajkę o kopciuszku, czy o brzydkim kaczątku.

Zajęłam pierwsze miejsce w konkursie.

Piszę prawdę, ponieważ moje córki są tego świadkami.

Jestem odpowiedzialnym rodzicem, moje córki od czasu do czasu śledzą moje posty, więc niezręcznie bym się czuła, kłamiąc was.

Sami spróbujcie i podzielcie się swoimi doświadczeniami na moim blogu.


środa, 1 października 2014

Siła modlitwy.








Powracając do tematu,, Wiara”, który opisałam w poście, chcę wam przekazać jaką siłę ma modlitwa.
Modlitwa, a raczej rozmowa ze swoimi pierwotnymi rodzicami.
Aby zrozumieć mój przekaz, muszę opisać parę faktów, które wydarzyły się podczas choroby mojego rodzica.
Kilka lat temu, zmarł mój tata.
Pomimo dializ( nerki przestały pracować), czuł się dobrze, uprawiał  własnoręcznie dużą działkę, chodził z psem na długie spacery.
Był człowiekiem aktywnym fizycznie i pozytywnie nastawionym do życia.
Prowadzący go lekarz  zaszczepił w nim nadzieję na transplantacje nerki.
Poddawał się wielu badaniom.
Marzenia o przeszczepie wciąż się oddalały, pomimo  dobrych wyników badań  i ogólnego stanu zdrowia.
Przeszkodą  był  wiek taty.(Podzielność zdań lekarzy. Jedni dają nadzieję, a inni ją odbierają. Nie będę tego komentowała.)
Nie mogłam być dawcą, barierą była moja grupa krwi.
W marcu przesłano dokumentację  z wynikami badań do transplantologii.
Po paru dniach okazało się, że brakuje badań na przepustowość żył.
Znowu  poddał się owemu badaniu. Wynik był pozytywny.
Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego wyniki są dobre, a stan zdrowia zaczyna się w drastyczny sposób pogarszać. Był coraz słabszy, podczas kaszlu zaczął pluć krwią.
Na dializach nikt z personelu  medycznego, nie zwrócił uwagi na stan jego zdrowia.
Pod koniec czerwca poprosiłam lekarzy, aby tatę zostawili w szpitalu, ponieważ jest bardzo słaby.
Po trzydziestu ośmiu  koszmarnych dniach przebywania w szpitalu, zmarł.
Pobrano mu materiał do badania w okolicach prawej łopatki.
Po trzech dniach na plecach utworzył się garb, tak miał spuchnięte miejsce od ingerencji  fachowców.
Mało tego, po kilku dniach z miejsca na ciele, w którym pobierano materiał do badania, zaczęła sączyć się krew, do tego stopnia, że opatrunek i podkoszulek były zakrwawione.
Dlatego codziennie dostawał krew.
Bardzo chciał przyjechać do domu.
Na moją prośbę po piętnastu dniach, wypisano tatę do domu.
Przed wyjazdem ze szpitala, prosiłam o zmianę zakrwawionego opatrunku.
Cierpliwie czekałam pod drzwiami gabinetu, w którym siedział umęczony tata i przerażeni z beznadziejności lekarze.
Wchodzili i wychodzili, głośno rozmawiając.
Postanowili nie zmieniać opatrunku, ponieważ stwierdzili, że krew siknie im na ścianę.
Wtaszczyłam pokrwawionego tatę do samochodu.
Przebywał w domu tylko  dwa dni, ponieważ nie potrafiłam zatamować wyciekającej krwi.
Po ponownym zgłoszeniu się do szpitala, lekarze założyli na plecach plastikowy pojemnik do którego spływała krew.
Wiedziałam, że popełniono błąd w sztuce, ale co ja miałam począć.
Zrozumiałam jedno, że jestem bezsilna wobec systemu, który mnie otacza.
Codziennie przebywałam w szpitalu. Po każdym wejściu do owej placówki, pierwsze kroki kierowałam do toalety. Tam wymiotowałam i obmywałam twarz zimną wodą.
Siłą woli zmierzałam na piętro do sali na której leżał tata. Tak bardzo przeżywałam jego cierpienie.
Patrzyłam  przerażająco smutnym wzrokiem, a na ustach miałam uśmiech, który nie miał nic wspólnego z radością.
Lekarz powiadomił mnie, że wypisuje rodzica do opieki paliatywnej.
Nie zgodziłam się, zabrałam tatę do domu.
Miałam wypożyczoną  niezbędną dla chorego aparaturę i umówioną pielęgniarkę.
Gdy odbierałam dokumentację szpitalną, do moich uszu dobiegały słowa lekarzy,, Pani sobie nie poradzi. Ojciec będzie się dusił. Ma raka.”.
Muszę stwierdzić, że w straszeniu człowieka  i przewidywaniu objawów, byli  super.
Gdy zostawiałam tatę w szpitalu czułam, że będzie źle, że umrze.
Jednak swoich wewnętrznych przeczuć, nie dopuszczałam do głowy.
Łudziłam się, że wyjdzie z tego, bo sugerowałam się wynikami badań.
Dzień przed odebraniem taty ze szpitala, nie mogłam usnąć.
Chodziłam całą noc koło domu, prześladowały mnie słowa lekarzy,, Pani nie da sobie rady. Tata będzie się dusił, będzie bardzo cierpiał. Niech pani go odda do opieki paliatywnej”.
W oddali słyszałam ciche słowa taty,, Kaziu, chciałbym być już w domu. Tutaj nawet  stołek jest mi obcy”.
Zaczęłam płakać z bezsilności .
Wiedziałam, że tylko ja mogę zająć się tatą, nikt mnie w tym nie wyręczy. Tak bardzo bałam się widoku cierpienia, kochanej mi osoby.
Byłam tak wykończona psychicznie i taka słaba fizycznie, że usiadłam koło drzewa i zaczęłam z bezsilności płakać.
Znowu  do głowy zaczęły dobijać się słowa taty i lekarza,, Kaziu, bardzo chciałbym być w domu….. Tata będzie się dusił, będzie go  bardzo bolało, pani sobie nie da rady….”
Zaczęłam się modlić i prosić o pomoc.
,, Ojcze i Matko, proszę pomóżcie mi w opiece nad tatą. Ja jestem  słabą istotą, która jest zagubiona. Nie potrafię pomóc już tacie. Co ja mam zrobić ? Proszę pomóżcie mi. Tak bardzo bym chciała, żeby tata nie cierpiał, żebym  go godnie odprowadziła na tamtą stronę. Proszę, dodajcie mi sił Ojcze i Matko. Jestem  Wam Ojcze i Matko wdzięczna za okazanie mi pomocy”
Po paru minutach, jakaś niewidzialna siła przekazała do mojego wnętrza pozytywną energię.
Wstałam pełna sił.(Nie potrafię tego opisać słowami). Głowę oplotły myśli pełne spokoju i zaufania.
Już śmierć nie wywoływała we mnie niepokoju i strachu, czułam całą sobą, że jest nieodłączną częścią życia.
 Po dializach w godzinach południowych, karetka przywiozła tatę na noszach. Pielęgniarze ułożyli go wygodnie w łóżku.
Wcześniej czytałam w internecie artykuł, z którego dowiedziałam się, że umierający  człowiek łapie za rękę osobę, która znajduje się przy niej.
Wieczorem tata, po raz pierwszy w życiu, powiedział, że jest szczęśliwy.( Byłam tym stwierdzeniem zaskoczona. Jak w takim stanie można odczuwać szczęście).
Tata, przebywał tylko kilka dni w domu.
Nie dusił się, nie cierpiał tak, jak straszono mnie w szpitalu.
Rozmawialiśmy i nuciliśmy wspólnie piosenki.
Nasz spokój przerywał trzy razy w tygodniu przyjazd karetki, który zabierał tatę na dializy.
Stworzyłam mu komfort ostatnich dni życia, komfort umierania.
Długi czas żałowałam, że ten ostatni tydzień z życia taty, godziłam się na dializy( Nie miałam wyboru).
Nadal nie szanuje się śmierci w szpitalu.